Jak zostałem kolejarzem

„WYZWOLENIE”

Czas pracy w Orżynach dobiegał końca. W styczniu 1945 roku rodzina gospodarzy, u których pracował pan Lucjan, postanowiła uciekać do Jeleniowa, do swojego kuzyna. Kierunek ucieczki nie bardzo odpowiadał panu Lucjanowi. Udało mu się jednak namówić gospodarza, aby ten pozwolił mu wrócić do gospodarstwa napoić bydło. Ten zgodził się, zastrzegając jednak, że zaraz po wykonaniu zadania ma wrócić do Jeleniowa. Pan Lucjan nie zamierzał jednak tego robić.

Gdy dotarł na miejsce, w Orżynach pozostali jedynie nieliczni starzy ludzie. Wrócił do domu swoich gospodarzy i postanowił spędzić tam noc.

- Nie wiem, która była godzina. Usłyszałem jakieś hałasy, pojedyncze strzały. To byli Rosjanie. Oni szukali Niemców. Gdy powiedziałem, że jestem Polakiem, zostawili mnie.

Jeszcze tej samej nocy postanowił dotrzeć do Szczytna.

Od Orżyn do Szczytna jechał na sześciu rowerach, których sporo leżało na poboczach drogi, a doszedł... piechotą. Za każdym razem, gdy spotkał Rosjanina musiał oddać mu posiadany bicykl. Gdy w końcu dotarł do celu, chciał dalej kierować się w stronę swoich rodzinnych ziem, czyli okolic Makowa Mazowieckiego.

- W Szczytnie jednak zostałem wraz z innymi złapanymi Polakami skierowany do Korpel, gdzie znajdowało się biuro. Tam nas przesłuchano, ale szybko wypuszczono. Udałem się w dalszą podróż. Tym razem miałem już towarzystwo. Szedłem razem z napotkaną ukraińską rodziną.

DO DOMU NIE DOTARŁEM

W okolicach Nowin spotkali jadącego na rowerze żołnierza radzieckiego. Po chwili rozmowy, w momencie, gdy chcieli się już z nim żegnać ten nakazał im, aby udali się za nim. Dla potwierdzenia tego, że nie chce słuchać żadnych słów sprzeciwu zdjął z ramienia karabin i przeładował go. Okazało się, że w Nowinach został utworzony punkt, gdzie gromadzone było bydło pozostawione przez uciekających Niemców.

- Było już tam sporo ludzi, których spędzono, aby zajęli się inwentarzem.

On sam miał zająć się dowozem siana.

- Dostałem takie duże sanie, w które zaprzęgnięte były dwa konie. Miałem jeździć w okolice jeziora saskiego, gdzie znaleziono duże zapasy siana i przywozić je do Nowin. Po sześciu kursach następowała zmiana i zastępował mnie kolejny na liście.

Niestety, gorzej sprawa wyglądała z wodą. Należy pamiętać, że większość źródeł była zamarznięta. Krowy zaczęły zdychać. Zwołano zebranie, na którym miano zdecydować co zrobić z padłymi zwierzętami. Uznano, że najlepiej będzie zdjąć z nich skóry, a resztki zaciągnąć końmi do pobliskiego lasu.

- Między drzewami walały się dziesiątki szczątek padłych zwierząt. Mięsa mieliśmy pod dostatkiem, brakowało za to chleba.

WIELBARK

Po mniej więcej tygodniu skierowany został do prac przy lotnisku w Szymanach. Ciężarówka, którą jechali na lotnisko, będąc już tuż pod Szymanami nagle zawróciła i zawiozła wszystkich do Wielbarka.

- Trafiliśmy tam do obozu, gdzie nas zrewidowano.

Zabrano im wszystkie rzeczy, które mieli przy sobie. Zostali umieszczeni w wielkim baraku. Jak wspomina pan Lucjan, mogło tam być około 500 osób. Przebywał tam około tygodnia. Szanse na ucieczkę były niewielkie.

- Mnie się trafiło miejsce przy samym wyjściu. Miałem więcej świeżego powietrza. Głębiej było gorzej.

Stamtąd prowadzani byli do budynku przy ulicy Kopernika, gdzie rezydowało NKWD, na przesłuchania. Przyszła kolej także i na pana Lucjana.

Mały żołnierz z wielkim karabinem zaprowadził go do pokoju, w którym siedziała trzyosobowa komisja. Przesłuchanie trwało dosyć długo.

- Pytano mnie, dlaczego pracowałem dla Niemca, zamiast iść do partyzantki.

W końcu, po ostrzejszej wymianie zdań, udało się mu uzyskać przepustkę.

- Enkawudzista wziął kawałek gazety i napisał po rosyjsku: Przepuścić.

Początkowa radość nie trwała długo. Taka przepustka nie znaczyła praktycznie nic. Pierwszy napotkany Rosjanin zgniótł ją i kazał zawracać do obozu. Pan Lucjan miał jednak szczęście. W momencie, gdy doprowadzony został do obozu, trwał tam handel. Ludzie zajmujący się w Nowinach bydłem potrzebowali więcej osób do pracy, w zamian oferowali strażnikom alkohol. Pan Lucjan ponownie trafił do tej miejscowości.

- Po mniej więcej tygodniu Rosjanie popędzili bydło, a ludzi zapakowali i przywieźli do Szczytna. Tu trafiłem do pracy przy załadunku transportów z dobrami, które jechały później do ZSRR.

KOLEJ ALBO MILICJA

Ładowali wszystko, poczynając od liczników na wodę poprzez pianina i inne sprzęty. Wszystko dokładnie było pakowane w skrzynki, które sami zbijali. Wraz z upływem czasu relacje między pracownikami a pilnującymi ich strażnikami znacznie się poprawiły.

- Zaczęliśmy handlować z Rosjanami. Naszą walutą był bimber, który sami pędziliśmy.

W ten sposób udawało im się kupić wiele dóbr. Mieli możliwość zdobycia żywności, odzieży, a nawet lekarstw.

- Po pewnym czasie zaczęto rozpowszechniać informacje o tym, że poszukiwani są ludzie do pracy. Rosjanie nie stawiali przeszkód, jak ktoś sobie znalazł pracę, pozwalano mu odejść. Okazało się jednak, że poszukiwani są jedynie kandydaci do pracy na kolei i w milicji. Ja w­ybrałem kolej.

Łukasz Łogmin/ fot. archiwum Ryszarda Mroza

cdn.