Rozmowa z aktorem Andrzejem Grabarczykiem

Zakochany w Szczytnie

WSPANIAŁE WSPOMNIENIA

- Pana związki ze Szczytnem są bardzo bliskie?

- Tak, mało brakowało, żebym się tutaj urodził. W Szczytnie w 1945 r. poznali się moi rodzice, którzy przyjechali tu z Kresów. Na kilka dni przed moim urodzeniem moja mama wyjechała do Włodawy nad Bugiem, gdzie mieszkali jej rodzice. Chciała być przy nich w tym momencie.

- Mimo tego czuje Pan duży sentyment do Szczytna?

- Zawsze ciągnąłem tu na każde wakacje, na każdy wolny czas. I to Szczytno zawsze mi się kojarzyło z czymś spontanicznym, wspaniałym. Do tej pory moja stryjenka, stryjek, ciocia i wujek mieszkają w Szczytnie. Wujek był maszynistą. Pamiętam, że z jego synem Zbyszkiem, jako młodzi chłopcy, uwielbialiśmy jak nas woził parowozem. To było niesamowite, wspaniałe przeżycie. Pobyt w Szczytnie zawsze sprawiał mi taką radość, że w końcu zacząłem się interesować jego historią. Moim marzeniem stało się znalezienie kawałka ziemi gdzieś w okolicy. No i udało się w pobliżu Babięt znaleźć takie miejsce. Przyjeżdżam tu w wolnej chwili i wypoczywam.

- I do tego jeszcze zbiera Pan stare pamiątki. Na giełdzie staroci w Olszynach jest Pan częstym gościem?

- Zbieram różne rzeczy dotyczące Mazur i Prus Wschodnich. Mam dość pokaźny zbiór widokówek przedstawiających przedwojenne Szczytno. Kolekcjonuję także stare butelki po piwie, a mam ich już 150. Każde większe miasto przed wojną w Prusach miało swój browar.

AKTOR Z PRZYPADKU

- Co zdecydowało o tym, że został Pan aktorem?

- Przypadek. Mój ojciec jest aktorem, mama pracowała w teatrze, prowadziła sekretariat. Kiedy nie za bardzo szła mi nauka w Olsztynie, ojciec zasugerował, żebym spróbował zdawać do szkoły teatralnej. No i udało się za pierwszym razem.

- Mówi się, że do zrobienia kariery aktorskiej potrzebne są plecy.

- Nie wolno tego robić, bo się człowiekowi wyrządzi krzywdę. Trzeba mieć w sobie tzw. prawdę. Tu kłamstwo nie przejdzie.

- A szczęście?

- Odgrywa dużą rolę. Polega ono na spotkaniu w pewnym okresie ludzi, z którymi się albo pracuje, albo takich, którzy pomogą. W ten sposób, że skontaktują z innymi osobami, reżyserem czy z producentem. Potem, jak już się wejdzie na ten pułap, to jest jak w podróży samolotem. Można zredukować silniki i już się leci.

- Gdzie Pan pracuje na co dzień?

- Gram w teatrze komediowym Kwadrat, do którego 30 lat temu ściągnął mnie Dudek Dziewoński.

- Praca w serialu to tylko odskocznia?

- To zupełnie co innego. Teatr jest takim trzonem, do którego się wraca, do którego się tęskni. Natomiast serial to z jednej strony przygoda, ale z drugiej - ciężka praca. „Klan” robi się od rana do wieczora. Przyzwyczailiśmy się już do tego, weszło nam to w krew, robimy to, co każdy ma do zrobienia, no i jakoś to się tam toczy.

- Rozumiem, że większą satysfakcję sprawia gra w teatrze?

- Tak, bo w teatrze aktor decyduje sam o kształcie przedstawienia. W momencie kiedy podnosi się kurtyna wszystko zależy od niego, do końca. No i przede wszystkim jest bezpośredni kontakt z publicznością. Natomiast w filmie zrobi się materiał, a potem już montażysta i reżyser mogą coś przyciąć, dociąć, dokleić, wyrzucić, zrobić co im się żywnie podoba.

- Ma Pan swoją wymarzoną rolę?

- Nie mam takich marzeń. Natomiast nie jest dla mnie obojętne to, z kim pracuję.

- Kto jest Pana ulubionym partnerem?

- Pracowałem z Januszem Gajosem, to świetny aktor. Na co dzień w teatrze występuję ze wspaniałymi kolegami Andrzejem Kopiczyńskim, Jerzym Turkiem, Janem Kobuszewskim, Pawłem Wawrzeckim. Jeśli chodzi o reżyserów, pracowałem z Kutzem. Kiedyś bardzo chciałem pracować z Wajdą, teraz już nie jestem tego tak pewien.

WIĘCEJ MUZYKI I PARKINGÓW

- Interesuje się Pan tym, co obecnie dzieje się w Szczytnie. Gościł Pan na Dniach i Nocach?

- Bardziej mi odpowiada Hunter Fest. Byłem już na trzech edycjach tego festiwalu. Zawsze oscylowałem w kierunku ostrzejszego rocka, bardziej mnie on pociąga niż muzyka popowa.

- Dostrzega Pan zmiany zachodzące w Szczytnie?

- Cieszy na pewno, że zabudowa małego jeziora postępuje. Do niedawna widok szpeciły okropne rudery, które pomału znikają. Park zaczyna wreszcie przypominać miejsce, któremu powinien służyć. Powstała restauracja przy placu Juranda, ale i tak powinno być ich więcej. Przykry natomiast dla osób przyjeżdżających z zewnątrz jest widok miejsca po dawnym kinie. Zostało ono zburzone, dokopano się fundamentów, wszedł konserwator i roboty stanęły. Drażni mnie jeszcze, nie tylko w Szczytnie, niekonsekwencja architektoniczna. Te miasta były kiedyś tak ładnie skomponowane. Miejscowi się przyzwyczają i tego nie zauważają, ale ja to widzę. Wjeżdżam do miasta i już kolor dachówki mi nie pasuje. Pod tym względem jest wiele do zrobienia, ale z drugiej strony rozumiem – to są duże koszty. Poza tym dochodzą kwestie własności.

- Co by Pan radził włodarzom miasta i przedsiębiorcom, aby do Szczytna ściągało więcej turystów?

- Więcej muzyki. Powinna ona wychodzić do ludzi. Nie tylko koncerty na placu Juranda, ale występy w restauracjach. W Warszawie np. sprawdzili się śpiewający kelnerzy i kelnerki. To ściąga większe zainteresowanie. No i poza tym potrzeba więcej miejsc parkingowych. W centrum Szczytna praktycznie nie ma gdzie postawić samochodu. Inaczej jest choćby w niemieckich miastach. Tam na główny plac wjechać nie można, ale zaraz obok znajdują się wydzielone miejsca, na których da się bez problemu zaparkować.

rozmawiał:

Andrzej Olszewski