odcinek 237

Dochodziło już prawie południe krótkiego zimowego dnia. Słońce jeszcze do końca nie wzeszło nad zabytkową wieżą Zarządu Ogródków, a już powoli zmierzało ku zachodowi. Za oknami, iskierkami nikłego słońca skrzyły się nieliczne płatki śniegu delikatnym makijażem pokrywające bure jezdnie i chodniki. W takie dni nawet najbardziej nachalni petenci nie zawracali głowy mieszczneńskim urzędnikom. Ci także nie wyrywali sobie rękawów, ot, zwyczajny zimowy półsen mazurski.

Przewodnicząca Rady Nadzorczej Ogródków Niusia Robaczek kończyła noworoczne porządki w kwitach. Co trzeba powpinała do teczek, powkładała w foliowe okładki, co niepotrzebne powędrowało do kosza. W końcu biurko opustoszało, segregatory stały równo na półkach i w szafach. Otarła czoło i potrząsnęła grzywką.

- Starczy tego na dzisiaj i jeszcze na długo. Mam nadzieję… - mruknęła pod nosem. Przeciągnęła się w fotelu.

- Zurzędniczałam, kurka wodna! Pół dnia człowiek przy biurku siedzi garbaty jak wielbłąd! Ile tak jeszcze można? – wstała i spojrzała na swoje odbicie w oszklonej szafie.

- Baba! Garbata baba! Nie ma mowy, żeby tak dłużej ciągnąć! – wyprostowała się, zadarła do góry brodę, oparła łokcie na biodrach i cofnęła maksymalnie.

- No, teraz to jeszcze ujdzie… - odetchnęła. Przespacerowała się po pokoju, wysoko podnosząc nogi i starając się opierać tylko na palcach stóp.

- A niech to! – poczuła ból w kostkach – Coś z tym trzeba zrobić i to szybko!

Otworzyła szafę i na samym dnie znalazła sportowe adidasy. Z górnej półki wyjęła dres, który spoczywał tam jeszcze od jesiennego integracyjnego pieczenia ziemniaków. Dopasowanie odpowiedniej koszulki i twarzowej czapeczki nie nastręczyło już większych kłopotów. W końcu światowa kobieta musi dysponować odpowiednią garderobą na każdą okazję, nawet w miejscu pracy.

Nie zwracając niczyjej uwagi wybiegła z Zarządu i szybkim truchtem ruszyła w stronę alejek okalających miejskie jeziorko.

- Jak przyjemnie – odetchnęła głęboko – warto było wydać na to tyle forsy! – truchtała coraz szybciej.

- Dzień dobry szanownej pani! Piękny dzionek mamy! – pozdrowił ją biegacz z naprzeciwka.

- Dobry, dobry… - mruknęła niezbyt zadowolona z tego, że została rozpoznana. Przesuwający się z naprzeciwka miłośnicy nordick walking rozstąpili się na boki, tworząc z kijków ozdobny szpaler – Witamy pani Niusiu, dobrze się tak dotlenić – doleciało ją zza pleców.

- Cholera, czy wszyscy już mnie w tym Mieszcznie znają?! Ruch tutaj jak na rynku! – truchtała dalej już z mniejszą ochotą.

Kiedy kolejni biegacze, truchtacze i kijkarze bez nart pozdrawiali ją jeden za drugim, nacisnęła czapeczkę na oczy i zatrzymała się przy jednej z drewnianych ławeczek. Po kilku wymachach ramion i skłonach lekko zdyszana zadarła głowę i spojrzała w nagie, czarne korony drzew. Nagle coś wstrętnie lepkiego spadło jej prosto na mały nosek, pokrywając go ohydną mazią. Ze łzami w oczach zbiegła na brzeg jeziora i resztkami czystego śniegu usiłowała pozbyć się tego ptasiego prezentu. Miała dosyć biegania, jeziora i Mieszczna w całości. Ale z poprawienia sportowej kondycji nie miała zamiaru rezygnować, o nie! Upór Niusi jest w Mieszcznie przysłowiowy.

Gdy po wieczornej kąpieli odpoczywała z ręcznikiem na mokrych włosach nastrój się trochę poprawił.

- Nie, nie odpuszczę! – zacisnęła dłonie w pięści – Mieszczno to jeszcze nie cały świat!

Po kilku minutach poszukiwań na dnie garderoby znalazła w końcu swoje narciarskie buty, których po raz pierwszy i ostatni używała chyba z dziesięć lat temu. Pasowały doskonale.

W najbliższą sobotę zakomunikowała rodzinie, że ma w Olsztynie całodniowe szkolenie samorządowców. Wcześniej już zapakowała do bagażnika także odnaleziony narciarski kombinezon.

- Narty i kijki wypożyczy się na miejscu! – ruszyła z kopyta w stronę Mrągowa.

Na najpopularniejszym mazurskim stoku nie było jeszcze tłoku. Kilkanaście osób mniej lub bardziej sprawnie zsuwało się po oślej łączce. Dopasowanie nart i kijków zajęło kilka minut i Niusia spojrzała z góry na przerażającą przepaść zaczynającą się przed dziobami nart. Zamknęła oczy, odepchnęła się kijkami i… mniej więcej po dwudziestu metrach, nie mogąc opanować wściekle rozjeżdżających się nart, usiadła na stoku po raz pierwszy.

- Nie jest tak źle… - pocieszyła się, usiłując ustawić deski mniej więcej równolegle. Po jeszcze kilku przymusowych postojach szczęśliwie zjechała i natychmiast dosiadła talerza orczykowego wyciągu. Zabawa zaczynała się podobać, no i nikt jej tutaj nie znał. Gdy już dojechała prawie na szczyt, nagle z przerażeniem uświadomiła sobie, że nie wie jak oderwać się od nieubłaganie ciągnącego ją orczyka.

- Puszczaj, puszczaj! Niech pani puszcza! – wrzasnął ktoś z obsługi, ale co puścić?! Niusia najpierw puściła kijki, bo tak było najłatwiej i niechybnie zawisłaby na lince orczyka gdyby nie silne męskie dłonie, które uniosły ją i uwolniły wprawnie od wyciągowego talerza.

Rosły wybawiciel na najnowszym modelu desek „rossignola”, w kolorowym kombinezonie i dopasowanym kasku nad złotymi goglami, postawił ją delikatnie z powrotem na śniegu i wyszczerzył reklamowe zęby.

- Świetnie pani sobie daje radę, następnym razem pójdzie już doskonale! – szarmancko ujął jej dłoń, odgiął rękawiczkę i złożył gorący pocałunek. Pod Niusią ugięły się nogi.

- Agent Tomek! Na pewno to on! – poczuła na czole krople potu. – Ale dlaczego ja? - przez głowę przelatywały jej tysiące myśli, wszystko co mogłoby uzasadniać obecność przy niej największego z wielkich obrońców Rzeczpospolitej.

- Co się stało pani Niusiu? Dlaczego tak pani pobladła?! – podtrzymał ją troskliwie.

- Sko… Skąd pan mnie zna? – spytała drżącym głosem. - Jak to skąd? – przystojniak poluzował kask – To przecież ja, Henio Krótki z Mieszczna, a tam obok już tu jedzie Włodek Maciejko!

Niusia powoli odzyskiwała przytomność. Mieszczno nie było już takie straszne, ba, nawet zupełnie miłe miasteczko!

Marek Długosz