Nasze codzienne nawyki kulinarne są z reguły wyjątkowo proste, oparte na zasadzie byle szybko, dużo no i w miarę smacznie. Stąd popularność wszelkiego rodzaju fast foodów i innych jadłodajni, jak z polska by należało je nazywać. Nie dalej jak w ubiegłym tygodniu akurat tuż po południu znalazłem się w jednej z warszawskich galerii handlowych i nagle zauważyłem niezwykły ruch ukierunkowany na ostatnie piętro. Niżej położone liczne sklepy prawie opustoszały. Z ciekawości, a jakże, zajrzałem tam natychmiast i okazało się, że całą wielką halę zajmuje kilkanaście różnego rodzaju jadłodajni właśnie, od powszechnie znanych do naprawdę eleganckich. Tłum się kłębił gęsto, wolnych stolików prawie nie było, więc konsumowano nawet na stojąco. Przekrój gości też bardzo szeroki – od dzieciaków z pobliskich szkół, przez sprzedawców z setek okolicznych sklepów, po klasycznych „japiszonów” i poważnych biznesmenów zamawiających do lunchu wina z najwyższej półki. Łączyło ich jedno – pałaszowali co im wrzucono na talerze, spoglądając smętnie w przestrzeń lub gadając przez setki jednocześnie włączonych telefonów. Orson Wells by tego nie wymyślił. Dlatego z ogromną ulgą wróciłem niedzielnym wieczorem na swoje podwórko, gdzie mam prawie pod oknem ulubione „bistro”, w którym ostatnio każdy prawie niedzielny wieczór spędzam nad „daniami kuchni polskiej” w zupełnie przyzwoitym wyborze, oglądając w grupie kilkunastu też zwariowanych kibiców kolejne mecze „kopanej” na wielkim ekranie nad barem, popijając to stosownymi napojami. I tym sposobem trafiłem właśnie na pieczonego królika, który, jak się okazało, był o wiele bardziej interesujący niż kopacze bodajże ligi angielskiej.

Królik w karcie polskiej knajpki jest rzadkością mniej więcej taką jak schabowy w Izraelu, chociaż owszem, jadłem też takiego uczciwego „z kostką” w kibucowej restauracji. Z radością więc niezmierną zamówiłem „królika pieczonego z tymiankiem” i w pilnym oczekiwaniu na kłapoucha zwilżyłem gardło kufelkiem „żywca”, co jak wiadomo doskonale wpływa na wrażliwość kubków smakowych. Oczekiwanie trwało wprawdzie dość długo, Arsenal zdobył bramkę z wolnego, ale w końcu wjechał talerz godnej wielkości z zupełnie sporym kawałkiem króliczego comberka naszpikowanego może cokolwiek rzadko słoninką, zapieczonego z lekka z drobno siekanym świeżym(!) tymiankiem. Spodziewając się pysznego sosu (chyba tylko z dziczyzny są lepsze), zażyczyłem sobie zamiast figurujących w karcie frytek (brrrr!) śląskie kluseczki. I to był strzał w dziesiątkę! Sos – co rzadkie w wypadku królika – był ciemny, lekko balsamicokwaskowaty (proszę nie poprawiać, trudno inaczej oddać ten smak), poza tymiankiem wyczułem jeszcze czosnek oczywiście i jałowiec. Drugi kufelek „żywca” mógł już tylko utrwalić naprawdę wyjątkowe wrażenie jakie pozostało po tym rzadkim daniu. Indagowany właściciel lokalu przyznał, że był to z jego strony eksperyment, gdyż pierwszy raz wprowadził królika do karty, a zachęcony moim entuzjazmem mam nadzieję, że go powtórzy.

Nie był to pierwszy w ostatnim czasie mój bliski kontakt z tym sympatycznym zwierzątkiem. Parę tygodni temu gościłem w Szczytnie na miłym towarzyskim spotkaniu, na które gospodarz (bo przecież wiadomo, że jeżeli chodzi o dania szczególnie wykwintne to panowie są bardziej odważni) przygotował także królika, ale tym razem duszonego w sosie śmietanowym. Już kilka razy chwaliłem go już w tym miejscu (gospodarza, rzecz jasna, specjalność – kuchnia węgierska) i tym razem mogę tylko przedłużyć laurkę. Królik jak domniemywam z lekka tylko przypieczony, został następnie uduszony z dalekim echem chyba kminku (?), a wykorzystane wcześniej dodatki typu cebula, słonina, liść laurowy itd. zostały na koniec przetarte i wykorzystane do zaprawienia doskonale delikatnego sosu. I jak tu nie lubić króliczka!

Wiesław Mądrzejowski